niedziela, 23 grudnia 2007

W drugą rocznicę :) :) :), czyli Kierzbuń po raz drugi. Część 2.

Następnego dnia konie przydzielono inaczej. :) Lekcję poprowadzi pani instruktor! Ja dostaję Tamę, czyli Baronię, Magdasek dosiada prześlicznego karego Sierżanta i Magda może wybrać - albo znowu Bursztyn albo powalczy z Erotykiem.
Oczywiście nie ma mowy o założeniu ogłowia Baronii. Wszarpuje je stajenny z miną: przecież wszystkim koniom tak się je zakłada! O nędzo ludzka! Kiedy wyprowadzam moją kobitę na maneż, mijam stajnię, w której odbywa się masakryczne ubieranie Erotyka. Pani instruktor najzwyczajniej nie może sobie poradzić i emocje rozładowuje na amazonce! Przecież poprzedniego dnia nie poradził sobie stajenny!!! Czy oni nie widzą, że nie radzą sobie z tym koniem?! Nic to, idziemy na maneż. Zostaję poinformowana, że muszę jechać ostatnia, bo Baronia strzela z zadu jak kogoś widzi za sobą... Ok., w sumie na końcu to moje ulubione miejsce. Jednak już przy wsiadaniu mamy problem. Siodło jest uszkodzone, nie idzie dopiąć popręgu, i nie wsiądzie się bez przytrzymania przez kogoś strzemienia z drugiej strony... Ale to jeszcze nic! Próba wskoczenia na grzbiet Erotyka wygląda dokładnie jak pierwszego dnia, z tą różnicą, że przy pierwszym stanięciu dęba nasza pani instruktor wydaje z siebie okrzyk – jako jedyna! Bardzo profesjonalnie – gratulujemy!!! Ale za trzecim razem, gdy koń trzymany jest przez pana instruktora, dzielna Magda dosiada Erotyka! Brawa, ja po pierwszym kopnęłabym w zad i poszła w długą, tylko na pewno nie byłby to zad konia...
Sierżant się zacinał, jak uznawał, że to przerwa, to ni... - nasuwa mi się brzydkie słowo, a nie używam - nie ruszał! Za to praktykował niekontrolowane cofanie i łydki, cmokanie, walenie palcatem ostentacyjnie olewał! Łydki... :), ale dałam czadu, te konie chodzą na kopniaki, nie znają pojęcia łydki. Od razu zostałyśmy pouczone, że prawdziwa jazda konna polega na popychaniu konia dosiadem, „bo to nie automaty, same nie chodzą!”. Rany! No to zaczynamy biodro bujanko z odpowiednio przyklejonym uśmiechem i myślami, że w Niwce nas za to zabiją... Wznosimy modły, by nie utrwalić sobie tej „fachowej sztuki jeździeckiej”, ale nic, bujamy. Faktycznie, bujane konie chodzą odrobinę lepiej. Pani instruktor twierdzi, że ja mam jako taki do przyjęcia kontakt. Wiecie dlaczego? Baronia wisi na wodzy i za żaden skarb nie potrafię jej tego łba unieść! Ale najlepsze przed nami! Co chwilę inny koń wychodzi na prowadzenie, bo żaden nie nadaje się na prowadzącego. W końcu nie było z nami Sarmaty! Zapomniałam dodać, że jeździmy w elitarnej 4 - osobowej grupie! My trzy i pan mecenas nazywany przez nas „studentem”. Student był bardzo początkującym jeźdźcem. Dosiadał Europy, która czasami decydowała się samowolnie opuścić maneż. Po drugim wkroczeniu na trybuny kolega stracił prowadzenie, które przejął Erotyk. Magda dobrze sobie z nim radziła, jako jedyna miała ochotę galopować, ale pani instruktor nie zgodziła się... Czyżby się bała? Ale jeszcze nim dopuszczono Erotyka do władzy, na chwilę udało się to Sierżantowi. No może nie na chwilę, trwało to dość długo, aż się konik zaciął i... Cały czas byłam dumna z mojego rumaka! W końcu musiałam być na końcu i nie byłam narażona na prowadzenie, czyli biodro-bujanko z pokrzykiwaniem i świstaniem palcacikiem (jedynie muchy reagowały!). Ale kiedy Sierżant postanowił posuwać się jedynie do tyłu taranując Erotyka i Europę, które stawały coraz bliżej mojej Baronii, postanowiłam ją cofnąć. Kawałeczek, po co ryzykować? Nie wiem, co myślała Baronia, ale minę miała pt. „odpierdoliło ci?!”. Stała spokojnie i nawet nie drgnęła! Nie reagowała na żadną z pomocy... Poczułam, że oblewa mnie zimny pot. TE KONIE NIE COFAJĄ! Na rozwój wydarzeń nie czekaliśmy długo. Gówniarz Erotyk położył uszy na jej wysokość Baronię i tego zacna kobyła nie wytrzymała. Okazało się, że w zadzie ma celownik. Od razu zaczęła ustawiać się tyłem, walka była straszna, ale beznadziejna z mojej strony. Ona po prostu za wszelką cenę musiała go zdzielić. Gdy już widziałam, że nie dam rady, poszłam na całość. :) Nawet jestem z tego dumna!!! Moi niwkowi oprawcy, tfu!, instruktorzy byliby ze mnie dumni. Jeszcze nigdy żadnego konia tak nie zdzieliłam jak ją - dokładnie w momencie wykopu. Trochę zarzuciło mnie na jej szyję, ale okazało się, Bogu dzięki, że nie sięgnęła kopytami nikogo.
Przeszliśmy do następnego etapu lekcji. Różne kłusy :) i nagle dostajemy zadanie „dość trudne”, jak określa pani instruktor. A mianowicie, oderwać konia od reszty koni i przekłusować po kole na koniec zastępu... O mało nie ryknęłam śmiechem! I całe szczęście, bo te konie tego nie potrafią!!! Tak po prostu! Na Baronii byłam w stanie przekłusować zaledwie do połowy koła, po czym na celowniku zobaczyła konie i dalej tyłem... Cieszę się, że już nikogo nie zdzieliła, to niewątpliwy sukces!
Jesteśmy zmachane i załamane. To konie samograje, idą jeden za drugim, pozostaje nam jedynie teren, ale już nie dzisiaj...
A właśnie tego dnia mijają dwa lata od pierwszej godziny na końskim grzbiecie, dwa lata wciąż regularnie rozwijanych umiejętności. Czy niczego nie nauczyłyśmy się przez te dwa lata?
Wieczorem testuję przymilnie acz już nieszczerze uśmiechniętą panią instruktorkę:
- Na jakie pomoce reagują Wasze konie, jak się nimi cofa?
- Najpierw nauczymy się ruszać do przodu.
- Acha...
Trzeba coś dodawać? Z każdą godziną dystans wzrastał. Oni patrzyli na nas jak na histeryczki, my na nich jak na ludzi, którzy mają przecudne warunki, wspaniałe stworzenia i mimo udokumentowanych uprawnień blade pojęcie o koniach i ich układaniu... Jaka szkoda…

Brak komentarzy: