czwartek, 6 grudnia 2007

Kontynuacja czyli podpoznańskie początki

Po powrocie z Kierzbunia koniecznie w ciągu najbliższego tygodnia postanowiłyśmy poszukać miejsca, gdzie będziemy mogły kontynuować końską pasję, by się nie rozleniwić i nie przestraszyć. Udało się, jeszcze we wrześniu umawiamy się na lekcję w Radojewie. Przemiła, bardzo młoda pani instruktor zapoznaje nas ze swoim cudownym stadem w postaci... trzech koni. Po kierzbuńskich doświadczeniach to był szok :) i mimo, że Eryczek jest cudowny (dosiada go oczywiście Magdasek, ja mam konika proporcjonalnego do mojego wzrostu – nieprawda, to nie był kucyk!!!), to postanawiamy szukać dalej.Już tydzień później dzielne amazonki, czyli my, trafiają do Raduszyna. :) I tu stanowczo ilość przerasta nasze oczekiwania! Trafiamy do ponad 10-osobowej grupy jeźdźców, zajęcia właściwie przeprowadzamy samodzielnie, pod okiem małolata, który zastępuje panią instruktor, bo ta nie jest w stanie ogarnąć wszystkich. Z duszą na ramieniu, patrząc z przerażeniem jak wszystko śmiga wokół, udaje nam się przeżyć. :)
Do Niwki przybywamy w październiku 2005 roku dzięki naszej wspólnej znajomej, która akurat też zafascynowała się jeździectwem (później zaraziła jeszcze męża ;) jak go wzięło, to do dzisiaj nie puszcza). Ktoś polecił jej Niwkę, a ona poleciła nam. Ba, nawet wybraliśmy się razem, z tym, że w rezultacie przyjeżdżamy na dwie różne lekcje. :) Nigdy nie zapomnę tych pierwszych chwil. Lekcja odbywała się jeszcze na dworze, jeźdźcy w czułych objęciach instruktora Michała, na tak zwanym oświetlonym maneżu, czyli wokół ciemności egipskie. Staję i oczom nie wierzę, Magdasek siedzi na najpiękniejszym koniu, jakiego kiedykolwiek widziałam. Wredna Menda potrafi zrobić wrażenie! Każdy początkujący marzy, by siedzieć na „cudownej, mądrej, wspaniałej, wielkiej i siwej” Foldze. Z czasem często słyszy się kwestię: „jak Folga to ja rezygnuję”. :)
Stałam i patrzyłam na trwające jeszcze zajęcia. W pobliżu rozlegał się gwar rozbawionych postaci wokół cudownie płonącego ogniska. Na niebie milion gwiazd i te niesamowicie parujące konie. :)
Nagle dwie postacie spośród uczestników ogniska dołączyły do oglądających. Po chwili z przerażeniem stwierdziłam, że jedna z nich, wciąż trzymając jeszcze w ręce puszkę z piwem, zabiera się za przeprowadzenie naszej lekcji!!! Pomyślałam: „No tak, za chwilę zginę, a ten, nawalony, albo tego nie zauważy albo jeszcze znacznie poprawię mu humor!”. To miał być mój instruktor, Baron Hubert! A skąd miałam wiedzieć, że trzymana w ręce puszka to Pepsi?! Ciemno było, kto by pomyślał, że w szkółce jeździeckiej można być uzależnionym od Pepsi?! Więcej już z tej pierwszej lekcji nie pamiętam, prawdopodobnie przerażenie wywołało w moim mózgu upojenie bliskie alkoholowemu :), ale jeszcze tego samego dnia zapisałyśmy się na następną lekcję, no to chyba musiało nam się podobać, nie?
Na koniec niwkowego początku z czystym sumieniem mogę dodać, że w ciągu dwóch lat żaden z prowadzących zajęcia instruktorów nigdy nie był nawet pod najmniejszym wpływem alkoholu, a jedyne napotykane puszki to poPepsi-owe :). I Bogu dzięki!

Brak komentarzy: