poniedziałek, 24 grudnia 2007


Radosny śmiech oczyszcza duszę!


Świąteczne HITY Tuptusia!!!

1. "Najważniejsze w życiu to mieć kochaną... PATELNIĘ"!!!
2. Na propozycję prezentu poprawiającego krążenie...
"Będzie biegał wokół stołu, to będzie miał krążenie!" :):):)

niedziela, 23 grudnia 2007

Skarby Kierzbunia
















W drugą rocznicę :) :) :), czyli Kierzbuń po raz drugi. Część 3.

Następnego dnia teren. Co nam pozostaje? Magda – Nitka, Magdasek - Baronia, ja tej strzelby już nie chcę! Dla mnie Tokaj. :)
Mamy czas do terenu, to możemy pospacerować. Idziemy obejrzeć nasze przeznaczenie. Tokaj to syn Baronii, więc nie powinna chcieć go storpedować. :) Podchodzę do boksu, już wielokrotnie widziałam, że ogłowie Tokajowi pięcioboiści zakładają co najmniej w trójkę… Walka trwa długo i nierzadko przegrywają ludzie… Spodziewam się, że nie będzie to łatwe zadanie, ale co tam :), jeszcze czas. Przynajmniej go pogłaszczę…
W tym momencie przeżywam największy szok, każdorazowo na rękę koń reaguje zębami, rzuceniem głowy… Podejmuję wiele prób, przecież chcę go podrapać, pogłaskać, normalnie konie to lubią!!! Podchodzę do kolejnego boksu, reakcja podobna - lęk i agresja… Zaczynam kojarzyć fakty…
Kiedy dwa lata temu pierwszy raz mogłam stanąć blisko konia, rozpocząć naukę rozpoznawania jego zachowań, zostałam poinformowana, że koni się nie karmi z ręki, to niewłaściwe. Przyjeżdżając do Poznania zdziwiłam się widząc, że wszyscy biegają z końskimi smakołykami i podkarmiają konie. Do tego właściciel z szerokim uśmiechem na to pozwalał! Wkrótce zapomniałam o zakazie i na każdą jazdę zabierałam smakołyki, bo czy są piękniejsze momenty od niewinnej minki i wyciągniętej szyi Tunela? Od trzepoczącej rzęsami Folgi, wyciągniętego pyszczka z sarnimi oczami Pokusy, machającej kopytkiem Blanki? Wciskającego swój słodki łeb Dubla? To wspaniałe chwile, zarówno dla koni, jak i ludzi. Co daje ręka, która nie karmi? Czy można budować porozumienie i akceptację jedynie bijąc, szturchając, wpychając wędzidło? Co dostaje koń od człowieka, gdy nie jest głaskany, nagradzany? Z czym kojarzy mu się ludzka ręka? Z przedłużeniem palcata? Z niewolą, która decyduje o być albo nie być? Ręka, która daje i odbiera wolność, karze i żywi…
Jeszcze przed naszym terenem udaje nam się popatrzeć z trybun na kolejne zmagania pięcioboistów. Tym razem skaczą korytarz. Pięć przeszkód o różnej wysokości. Nikt nie skacze „z koniem”, wielu „skacze” z konia. Kilka upadków wygląda dość groźnie. Wielu jeźdźców nie jest wstanie wgalopować w korytarz, bo to konie wybierają trasę. W pośpiechu odbywają się wyścigi – koń galopujący wzdłuż korytarza ściga się ze skaczącym w korytarzu. Nie pomaga wprowadzanie opornych rumaków siłą za wodze, nie pomaga rzucanie czapką w kierunku ich zadu ani pokrzykiwanie… Najzdolniejszy opuszcza korytarz pod drągiem, drąg długości około 5 metrów zostaje zabrany przez amazonkę. Sieją postrach, ale i tak dobrze, przynajmniej nie spadła kolejny raz na tej lekcji…
W tle, jakby dla kontrastu, pasie się stado. Dwóch trzylatków szaleje bawiąc się, skacząc, brykając, galopując dla przyjemności. Kiedy człowiek odebrał zwierzęciu tę radość? Ten sam galop, a jak trudno go osiągnąć, gdy na grzbiecie jest człowiek. Rozbawione koniki powodują wypadek. :) Jeden z nich przewraca się, by ze zdziwieniem pozbierać się, a po chwili znowu ulec szaleństwu zabawy.
Lekcja przypomina horror i odbiera ochotę na dalsza jazdę. Idziemy do koni bez przekonania, ale dojechać na Mazury w tak niesamowite tereny i nie wyjechać w nie na koniach?!
Oczywiście nie radzę sobie z Tokajem, ale Magdasek stosując zdecydowane i stanowcze uderzenia zakłada mu ogłowie. Jakby sama przed sobą usprawiedliwiając swój ból i niesmak, mówi: „te konie nie znają innej metody…”. Nitka kładzie się w boksie, cierpliwość jeźdźców jest wykorzystana przeciwko nim. Pada wiele nieprzyjemnych i nieodpowiedzialnych słów. Nikt nie ma już ochoty na teren…
Wyruszamy w trójkę: pani instruktor i dwie amazonki: Magdasek i ja. Już kawałek od stajni Tokaj wyraźnie odstaje, czeka mnie teren mocno bujany. :) Właściwie bardziej koń ujeżdżał mnie niż ja jego, bo skoro zatrzymywał się momentalnie, gdy na chwilę przestawałam ruszać biodrami to kto tu kogo dosiadał? ;) Przestrzeń pomiędzy prowadzącą teren a nami często mocno wzrastała. Tokaj był uroczy, bo bał się dosłownie wszystkiego. :) Motylek, papierek, liść, kamyszek… Nie robiło różnicy. :) Na szczęście nie uciekał w panice, a jedynie podskakiwał i przyjmował pozycję zapartego kopytkami osiołka z miną „dalej nie pójdę!”. Mimo że pani instruktor bardzo się starała, niesmak sprzed i ogólna toporność koni odbierały radość przestrzeni. Do tego w galopie Tokuś wolał szybko kłusować i nie było to zbyt wygodne. W sumie moja wina, w galopie zapominałam popychać go biodrami, a przecież „to nie automat do gry”! Ano nie… Nie pomaga widok galopującej pani instruktor w geście „tańczącego z wilkami”. Wracamy.
Widać, że bardzo się starają, ale my zaczynamy się pakować… Już z Kierzbunia dzwonimy do Niwki, by umówić kolejne lekcje. Oczywiście miejsca zajęte!!! Nic to, doczekamy swoich wcześniej umówionych terminów i docenimy „nasze szkółkowce”. Złapiemy za szyję, by się przytulić, podamy rękę pełną końskich przysmaków, wycałujemy, wyczeszemy, ogrzejemy się ciepłem i mądrością tych pięknych stworzeń i dosiądziemy ich, by walczyć o przejęcie władzy, ale by widzieć również, że ciężka praca może dawać radość. Można przecież bawić się i uczyć jednocześnie.
Ach, gdyby wiedzieli, ile konie potrafią i ile można osiągnąć. Wiem, że w Kierzbuniu kochają konie. Wiem, że posiadają wszelkie potrzebne kwalifikacje. Wiem, że to mądrzy ludzie, ale… Do pracy z końmi potrzeba tego czegoś :), tchnienia Boga, namaszczenia, talentu, jak kto woli… Bez tego pozostają smutne automaty na pastwisku…
I dygresja. :) Wytrzymałam kilka akapitów! ;) Żadna miłość do zwierząt nie będzie dobra, jeżeli zabraknie miłości do ludzi – znacznie ważniejszej! Nic nie może zachwiać tej hierarchii. Najpierw trzeba zadbać, zatroszczyć się o własne stado. Nie potrafiąc porozumieć się z ludźmi uda nam się to z innym gatunkiem? :):):) Naiwnym - powodzenia!

Na osłodę bardzo nieblogowego tekstu ;)





































W drugą rocznicę :) :) :), czyli Kierzbuń po raz drugi. Część 2.

Następnego dnia konie przydzielono inaczej. :) Lekcję poprowadzi pani instruktor! Ja dostaję Tamę, czyli Baronię, Magdasek dosiada prześlicznego karego Sierżanta i Magda może wybrać - albo znowu Bursztyn albo powalczy z Erotykiem.
Oczywiście nie ma mowy o założeniu ogłowia Baronii. Wszarpuje je stajenny z miną: przecież wszystkim koniom tak się je zakłada! O nędzo ludzka! Kiedy wyprowadzam moją kobitę na maneż, mijam stajnię, w której odbywa się masakryczne ubieranie Erotyka. Pani instruktor najzwyczajniej nie może sobie poradzić i emocje rozładowuje na amazonce! Przecież poprzedniego dnia nie poradził sobie stajenny!!! Czy oni nie widzą, że nie radzą sobie z tym koniem?! Nic to, idziemy na maneż. Zostaję poinformowana, że muszę jechać ostatnia, bo Baronia strzela z zadu jak kogoś widzi za sobą... Ok., w sumie na końcu to moje ulubione miejsce. Jednak już przy wsiadaniu mamy problem. Siodło jest uszkodzone, nie idzie dopiąć popręgu, i nie wsiądzie się bez przytrzymania przez kogoś strzemienia z drugiej strony... Ale to jeszcze nic! Próba wskoczenia na grzbiet Erotyka wygląda dokładnie jak pierwszego dnia, z tą różnicą, że przy pierwszym stanięciu dęba nasza pani instruktor wydaje z siebie okrzyk – jako jedyna! Bardzo profesjonalnie – gratulujemy!!! Ale za trzecim razem, gdy koń trzymany jest przez pana instruktora, dzielna Magda dosiada Erotyka! Brawa, ja po pierwszym kopnęłabym w zad i poszła w długą, tylko na pewno nie byłby to zad konia...
Sierżant się zacinał, jak uznawał, że to przerwa, to ni... - nasuwa mi się brzydkie słowo, a nie używam - nie ruszał! Za to praktykował niekontrolowane cofanie i łydki, cmokanie, walenie palcatem ostentacyjnie olewał! Łydki... :), ale dałam czadu, te konie chodzą na kopniaki, nie znają pojęcia łydki. Od razu zostałyśmy pouczone, że prawdziwa jazda konna polega na popychaniu konia dosiadem, „bo to nie automaty, same nie chodzą!”. Rany! No to zaczynamy biodro bujanko z odpowiednio przyklejonym uśmiechem i myślami, że w Niwce nas za to zabiją... Wznosimy modły, by nie utrwalić sobie tej „fachowej sztuki jeździeckiej”, ale nic, bujamy. Faktycznie, bujane konie chodzą odrobinę lepiej. Pani instruktor twierdzi, że ja mam jako taki do przyjęcia kontakt. Wiecie dlaczego? Baronia wisi na wodzy i za żaden skarb nie potrafię jej tego łba unieść! Ale najlepsze przed nami! Co chwilę inny koń wychodzi na prowadzenie, bo żaden nie nadaje się na prowadzącego. W końcu nie było z nami Sarmaty! Zapomniałam dodać, że jeździmy w elitarnej 4 - osobowej grupie! My trzy i pan mecenas nazywany przez nas „studentem”. Student był bardzo początkującym jeźdźcem. Dosiadał Europy, która czasami decydowała się samowolnie opuścić maneż. Po drugim wkroczeniu na trybuny kolega stracił prowadzenie, które przejął Erotyk. Magda dobrze sobie z nim radziła, jako jedyna miała ochotę galopować, ale pani instruktor nie zgodziła się... Czyżby się bała? Ale jeszcze nim dopuszczono Erotyka do władzy, na chwilę udało się to Sierżantowi. No może nie na chwilę, trwało to dość długo, aż się konik zaciął i... Cały czas byłam dumna z mojego rumaka! W końcu musiałam być na końcu i nie byłam narażona na prowadzenie, czyli biodro-bujanko z pokrzykiwaniem i świstaniem palcacikiem (jedynie muchy reagowały!). Ale kiedy Sierżant postanowił posuwać się jedynie do tyłu taranując Erotyka i Europę, które stawały coraz bliżej mojej Baronii, postanowiłam ją cofnąć. Kawałeczek, po co ryzykować? Nie wiem, co myślała Baronia, ale minę miała pt. „odpierdoliło ci?!”. Stała spokojnie i nawet nie drgnęła! Nie reagowała na żadną z pomocy... Poczułam, że oblewa mnie zimny pot. TE KONIE NIE COFAJĄ! Na rozwój wydarzeń nie czekaliśmy długo. Gówniarz Erotyk położył uszy na jej wysokość Baronię i tego zacna kobyła nie wytrzymała. Okazało się, że w zadzie ma celownik. Od razu zaczęła ustawiać się tyłem, walka była straszna, ale beznadziejna z mojej strony. Ona po prostu za wszelką cenę musiała go zdzielić. Gdy już widziałam, że nie dam rady, poszłam na całość. :) Nawet jestem z tego dumna!!! Moi niwkowi oprawcy, tfu!, instruktorzy byliby ze mnie dumni. Jeszcze nigdy żadnego konia tak nie zdzieliłam jak ją - dokładnie w momencie wykopu. Trochę zarzuciło mnie na jej szyję, ale okazało się, Bogu dzięki, że nie sięgnęła kopytami nikogo.
Przeszliśmy do następnego etapu lekcji. Różne kłusy :) i nagle dostajemy zadanie „dość trudne”, jak określa pani instruktor. A mianowicie, oderwać konia od reszty koni i przekłusować po kole na koniec zastępu... O mało nie ryknęłam śmiechem! I całe szczęście, bo te konie tego nie potrafią!!! Tak po prostu! Na Baronii byłam w stanie przekłusować zaledwie do połowy koła, po czym na celowniku zobaczyła konie i dalej tyłem... Cieszę się, że już nikogo nie zdzieliła, to niewątpliwy sukces!
Jesteśmy zmachane i załamane. To konie samograje, idą jeden za drugim, pozostaje nam jedynie teren, ale już nie dzisiaj...
A właśnie tego dnia mijają dwa lata od pierwszej godziny na końskim grzbiecie, dwa lata wciąż regularnie rozwijanych umiejętności. Czy niczego nie nauczyłyśmy się przez te dwa lata?
Wieczorem testuję przymilnie acz już nieszczerze uśmiechniętą panią instruktorkę:
- Na jakie pomoce reagują Wasze konie, jak się nimi cofa?
- Najpierw nauczymy się ruszać do przodu.
- Acha...
Trzeba coś dodawać? Z każdą godziną dystans wzrastał. Oni patrzyli na nas jak na histeryczki, my na nich jak na ludzi, którzy mają przecudne warunki, wspaniałe stworzenia i mimo udokumentowanych uprawnień blade pojęcie o koniach i ich układaniu... Jaka szkoda…















W drugą rocznicę :) :) :), czyli Kierzbuń po raz drugi. Część 1.

Po dwóch latach udało nam się dotrzeć do miejsca końskich początków. Niesamowite. Jak wiele spraw trzeba zorganizować, jak wiele przeszkód pokonać, by 3 amazonki w tym samym czasie dostały urlop by wyruszyć na wielka przygodę – powrót do przeszłości w teraźniejszości. By mogły skonfrontować wspomnienia, marzenia i wyobrażenia z rzeczywistością. Do tego, by móc świętować dwa lata jazdy końskiej właśnie tam, w miejscu gdzie wszystko się rozpoczęło! Udało się! Alleluja!!! :)
Dojeżdżamy zachwycone drogą, która jakby sama nas prowadziła, towarzyszącym nam słońcem, ze wspaniałymi nastrojami. Właśnie zaczyna się przygoda, jedziemy do ludzi, których znamy, którzy jak my kochają konie. Jedziemy zdobywać nowe końskie doświadczenia, podziwiać i cieszyć się wspólnym czasem w cudownych warunkach! Ach, jak to umysł ludzki potrafi przygotować sobie plan cudownych wakacji. :) Tylko żeby jeszcze życie chciało go zrealizować...
Dobijamy wieczorem, więc jedynie wstępny przegląd stajni. Jest ich kilka. Wszystko się zgadza, nie wydawało nam się - to dom wielu koni. Gospodarze na zawodach, ale witają nas przesympatyczni Rodzice. Kolacja i zasłużony odpoczynek, wszak jutro ruszamy po największą przygodę „między grzywą a ogonem”.
Po śniadaniu przypisy, czas płynie wolno... Szok w stajni. Matko, te konie dwa lata temu wydawały mi się potworami, a dziś przypominają większe kucyki... Oczywiście nie wszystkie, ale niektóre to naprawdę końskie maluchy! Z koni apokalipsy przekształciły się w koniki z pobliskiego cyrku! :) Ale to dopiero początek niespodzianek!
Każda z nas wybiera się do boksu - dość przestronne, na podwyższeniu. Może dlatego konie wydawały się tak ogromne? Na miejscu wszystkie rumaki solidarnie pokładają uszy, straszą kopytami i nie chcą wziąć wędzidła. W sumie z pomocą stajennych i gospodarzy udaje nam się poubierać wszystkie stwory, ale ani im ani nam nie daje to radości. Co jest grane? Przecież przygotowywanie konia to jeden z piękniejszych momentów, to właśnie tu zaczyna się współpraca i ustalenie hierarchii...
Ok., idziemy na maneż, bo właśnie na nim postanowiłyśmy wypróbować nasze wierzchowce, dopiero później ruszymy w teren! Wszak otacza nas bajeczny krajobraz!
Jeszcze przed zajęciami udaje nam się wybrać na pastwisko i spacerować wśród dziesiątek koni. Niezapomniane wrażenia! Gdyby chcieć je oddać, to należałoby wstawić w tym miejscu poemat, ale zatrzymamy się na: ach, och, ech...
Naszą grupę na maneżu znacznie powiększała ekipa pięcioboistów. :) Brzmi poważnie, ale była to młodzież, która w odzewie na krzyk zrobi wszystko. Ba, przez szumne dumne nazewnictwo grupa jeźdźców zdawała się robić wrażenie profesjonalistów. Wrażenie utrzymało się przez około 30 sekund obserwacji. Jednym słowem, nie mieli oni pojęcia o koniach, a głównym zadaniem każdego jeźdźca było utrzymanie się jakimś cudem na grzbiecie wierzchowca. Były przypadki, że cud ten nie miał miejsca około 5 razy na osobę na jednej lekcji... Nic to, młode, elastyczne, to się nawet mocno nie poobijało... Zdaniem fachowca - instruktora oczywiście. Zostawmy przyszłość polskiego pięcioboju. (Rany, na koniach nie dadzą rady na pewno, oby reszta im lepiej poszła! Wyrzucony pieniądz na naukę. Później dziwić się, że „takie sportowe sukcesy” odnosimy, gdy z tego typu szkół korzystamy... – Dobra, to była ostatnia dygresja! W tym akapicie! ;))
Wsiadamy na koń! Moje przeznaczenie (Talent) nie wróciło z pastwiska, więc dostaję konika szefa. Honor jest naprawdę ogromny! Na szczęście nawet nie próbuję go ubierać, cały osprzęt ma w innej, prywatnej siodlarni. Prowadzę go na maneż. Magdasek po wspólnych trudach – oj, miejscowy stajenny się natrudził, ostro natrudził, nim razem ubrali Erotyka - idzie również. A Magda samodzielnie ubiera Bursztyna. Była jedyną, która poradziła sobie ze swoim wierzchowcem, pomimo ogłowia przypominającego lejce do wozu oraz trzech połączonych ze sobą kantarów... Dziwo prawdziwe, ale jakoś dało się założyć.
W ogóle trzeba głośno powiedzieć, że iście niepoznańskie porządki panują w całym gospodarstwie. Aż wstyd, że nasi krajanie taką opinię nam wypracowują na wschodzie Polski. Bałagan, brak organizacji, opisania, przyporządkowania... Na 30 koni szkółkowych może 3 komplety szczotek, dwie kopystki... Jednym słowem przygotowanie koni to bieganie i szukanie. Jak tu konie mają się nie wkurzać, jak człowieka krew zalewa...
Nic to, wsiadamy! A właściwie próbujemy wsiąść i... mamy na koncie pierwszy upadek. Właściwie to uzgodniłyśmy, że upadek musi być z konia, a skoro nie dało się na niego wsiąść... Erotyk przyjął specjalną taktykę nie dopuszczania jeźdźca do swojego grzbietu. Pomimo uwieszonego u jego pyska właściciela najpierw stawał dęba, po czym dawał z zadu. Dwa razy. Teraz rozjaśniło nam się polecenie „szybko, szybko na niego wsiadaj!”. Tak, żeby nie zauważył? To chyba trzeba instruktaż obsługi motolotni jeszcze zafundować, by wziąć go z zaskoczenia. Ostatecznie może być kurs: „Zorro wciąż skacze na konia”. Odpuszczamy Erotyka. Wsiada na niego właściciel, nie od razu, ale wsiada. Po czym na nim staje – okazało się, że jak koń przekroczy psychiczna barierę „już dwunożna zaraza jest na moim grzbiecie”, jest rewelacyjnym rumakiem. Jednym słowem dajemy się nabrać na akcję: „konik się chwilowo zepsuł, bo tak naprawdę jest cacy!”. Na całej linii ja zyskuję! :) Zabierają mi Honora „z betonem w pysku, którego nie idzie wyhamować”, jak się później okazuje. A dostaję jednego z dwóch naprawdę fajnych koników – Akację! Nowa dygresja ;), bo nowy akapit. Jak udało nam się odkryć pupil pana - Honor jest do sprzedania. :) Szczerze odradzamy!
Wreszcie zaczynamy zajęcia! Rany, zaczynamy niezłą hecę, pięcioboiści nie panują nad końmi, nie są w stanie utrzymać zastępu... Od czasu do czasu robi się kłębowisko. Strach się bać. Wydaje się, że niektóre konie nie dają się prowadzić albo ich jeźdźcy nie mają o tym pojęcia... W kłusie jeszcze jako tako, ale w galopie oj, oj... Robi się wesoło, zwłaszcza, że część zaczyna się ścigać. W końcu jadą obok siebie, to czemu nie? Część zaczyna obkładać się kopniakami, a jeszcze inne konie stwierdzają, że żadną miarą, nie będą już chodzić, mowy nie ma - odpoczynek! Grupa jest spora, około 15 osób. Uruchamianie koni, które polegało na podbieganiu pana instruktora z krzykiem „łuuuu... dalej... ruszaj... Baronia kłus! Sierżant galop! Nitka kłus!” itp. itd. było mało wydajne. Sami rozumiecie, za iloma końmi jednocześnie może biegać instruktor? No to nie mogły wszystkie galopować. Proste, nie? Rozglądam się w poszukiwaniu ukrytej kamery, to nie może być prawda! Ten facet nauczył mnie kochać konie i zapoczątkował moją pasję... Niezrażony niczym instruktor stawia kawaletki... Chwilami wjeżdżam na nie w galopie z dwoma innymi końmi. Ot, taką nieplanowaną trojką! I tak należymy do szczęśliwców! Nasze konie galopują! Nie zacinają się jak większość pozostałych... Ale nie wytrzymuję, wydzieram się na niefrasobliwych jeźdźców i odmawiam skakania koperty. Na polu walki pozostała jedynie amazonka Magda. Dzielnie rozruszała ponad 20 - letniego Bursztyna, który rzeczywiście jest w świetnej formie. Niestety bezwzględnie potrafi podporządkować sobie jeźdźca. Ale nie tym razem, trafił swój na swego! Nie pierwszy raz podziwialiśmy umiejętności, cierpliwość i wytrwałość Magdy w przypadku trudnych koni. Jedyna ocaliła nasz honor, choć wcale nie na Honorze...
Kiedy zsiadamy i odprowadzamy nasze koniki, czujemy, że zostało nam tylko: „napić się albo łzami zalać się...”. Jesteśmy mocno wstrząśnięte. Jak to możliwe, by zajęcia tak wyglądały??? Musiało nam się wydawać, to nie może być prawda! Nawet nie potrafimy rozmawiać o tym czego świadkami byłyśmy... Cudowny las, spacer nie są w stanie zrekompensować wrażeń. Ale nie poddajemy się, przecież jutro na pewno będzie lepiej! Oczywiście zapowiadamy, że jutro też maneż - w końcu trzeba sprawdzić te konie. Skoro nie hamują, to lepiej przekonać się o tym na maneżu niż w terenie.
Pięcioboiści w tym czasie mają lekcje i tereny kilka razy w ciągu dnia. Stale kogoś gubią, składają, wsadzają na konia i ruszają dalej...
Jedynym koniem, który jest w stanie prowadzić zastęp jest Sarmata. Śliczny i uroczy :), zwłaszcza, że ma łaskotki i nikomu nie pozwala się czyścić :) W nagrodę za dobrą pracę często chodzi niewyczyszczony z zaklejkami, bo przecież nikt nie ma ochoty stracić życia dla kilograma brudu! Kto dosiada Sarmaty jest mistrzem! Puchnie i wydaje mu się, że jeździ najlepiej :) Aż żal patrzeć na takie puste egzemplarze! Na szczęście niewielu mogło go dosiąść. :)

czwartek, 6 grudnia 2007

Niwkowi Milusińscy


POKUSA i BLANCA zwana BMW
(Białą Małą Wyścigówką)
POKUSA - pieszczotliwie zwana "Żyrafką"

MALENA - Miss Pipi ;)

KALINA
FRESCA i FOLGA

Niwka i jej tereny


Kontynuacja czyli podpoznańskie początki

Po powrocie z Kierzbunia koniecznie w ciągu najbliższego tygodnia postanowiłyśmy poszukać miejsca, gdzie będziemy mogły kontynuować końską pasję, by się nie rozleniwić i nie przestraszyć. Udało się, jeszcze we wrześniu umawiamy się na lekcję w Radojewie. Przemiła, bardzo młoda pani instruktor zapoznaje nas ze swoim cudownym stadem w postaci... trzech koni. Po kierzbuńskich doświadczeniach to był szok :) i mimo, że Eryczek jest cudowny (dosiada go oczywiście Magdasek, ja mam konika proporcjonalnego do mojego wzrostu – nieprawda, to nie był kucyk!!!), to postanawiamy szukać dalej.Już tydzień później dzielne amazonki, czyli my, trafiają do Raduszyna. :) I tu stanowczo ilość przerasta nasze oczekiwania! Trafiamy do ponad 10-osobowej grupy jeźdźców, zajęcia właściwie przeprowadzamy samodzielnie, pod okiem małolata, który zastępuje panią instruktor, bo ta nie jest w stanie ogarnąć wszystkich. Z duszą na ramieniu, patrząc z przerażeniem jak wszystko śmiga wokół, udaje nam się przeżyć. :)
Do Niwki przybywamy w październiku 2005 roku dzięki naszej wspólnej znajomej, która akurat też zafascynowała się jeździectwem (później zaraziła jeszcze męża ;) jak go wzięło, to do dzisiaj nie puszcza). Ktoś polecił jej Niwkę, a ona poleciła nam. Ba, nawet wybraliśmy się razem, z tym, że w rezultacie przyjeżdżamy na dwie różne lekcje. :) Nigdy nie zapomnę tych pierwszych chwil. Lekcja odbywała się jeszcze na dworze, jeźdźcy w czułych objęciach instruktora Michała, na tak zwanym oświetlonym maneżu, czyli wokół ciemności egipskie. Staję i oczom nie wierzę, Magdasek siedzi na najpiękniejszym koniu, jakiego kiedykolwiek widziałam. Wredna Menda potrafi zrobić wrażenie! Każdy początkujący marzy, by siedzieć na „cudownej, mądrej, wspaniałej, wielkiej i siwej” Foldze. Z czasem często słyszy się kwestię: „jak Folga to ja rezygnuję”. :)
Stałam i patrzyłam na trwające jeszcze zajęcia. W pobliżu rozlegał się gwar rozbawionych postaci wokół cudownie płonącego ogniska. Na niebie milion gwiazd i te niesamowicie parujące konie. :)
Nagle dwie postacie spośród uczestników ogniska dołączyły do oglądających. Po chwili z przerażeniem stwierdziłam, że jedna z nich, wciąż trzymając jeszcze w ręce puszkę z piwem, zabiera się za przeprowadzenie naszej lekcji!!! Pomyślałam: „No tak, za chwilę zginę, a ten, nawalony, albo tego nie zauważy albo jeszcze znacznie poprawię mu humor!”. To miał być mój instruktor, Baron Hubert! A skąd miałam wiedzieć, że trzymana w ręce puszka to Pepsi?! Ciemno było, kto by pomyślał, że w szkółce jeździeckiej można być uzależnionym od Pepsi?! Więcej już z tej pierwszej lekcji nie pamiętam, prawdopodobnie przerażenie wywołało w moim mózgu upojenie bliskie alkoholowemu :), ale jeszcze tego samego dnia zapisałyśmy się na następną lekcję, no to chyba musiało nam się podobać, nie?
Na koniec niwkowego początku z czystym sumieniem mogę dodać, że w ciągu dwóch lat żaden z prowadzących zajęcia instruktorów nigdy nie był nawet pod najmniejszym wpływem alkoholu, a jedyne napotykane puszki to poPepsi-owe :). I Bogu dzięki!

Kierzbuńska przestrzeń




Dokąd okiem sięgnąć konie, konie, konie :)

Końskie początki

Pewnie każdy w dzieciństwie ujeżdżał kij od miotły, ale już chyba niewielu będąc w wieku nastolatki płakało, gdy właściciele odbierali pożyczonego konia na biegunach lub wyrzekło się rodziny, bo na pewno była winna, że ponad dwudziestoletni Siwek (w mojej rodzinie końskie imiona ograniczały się do dwóch: „Kary” bądź „Siwek”) postanowił ulżyć swej ciężkiej i pracowitej doli i przenieść się na niebiańskie pastwiska...
Cóż, początki bujne, szumne i epizodyczne, jednak te prawdziwe nastąpiły dość późno z bardzo prozaicznych powodów.
I wreszcie 19 września 2005 roku po raz pierwszy wraz z Przyjaciółką, kochanym Magdaskiem, dosiadamy rumaków! Ale zanim ich dosiadłyśmy, spędziłyśmy czas na śledzeniu stron z ofertami końskimi. Chciałyśmy połączyć naukę jazdy konnej z wypoczynkiem. Szukałyśmy ciekawego miejsca gdzieś w Polsce. Wybór padł na Kierzbuń na Mazurach.
Aniołowie musieli mocno wspierać naszą nieznajomość tematu popartą jedynie marzeniami, bo trafiłyśmy doskonale, a dopiero znacznie później zdałyśmy sobie sprawę w jak różnych i dziwnych miejscach mogłyśmy wylądować. Dzięki Ci, Boże, za Twoich Aniołów!
Już telefoniczna rezerwacja mnie zadziwiła, bo na moje słowa: „Chciałabym zarezerwować miejsca dla dwóch osób i nauczyć się jeździć konno”, usłyszałam mocno podirytowany głos: „Chyba rozpocząć naukę!” Hmm... Co za baba! – pomyślałam. Rozpocząć? Przez tydzień?! A co, ja jakaś niedorozwinięta jestem, czy co?!?!?! Na szczęście pokornie wstrzymałam się wtedy od komentarza... Lucy, po dwóch latach regularnej nauki z czystym sercem i wciąż nieustającą nadzieją, że kiedyś opanuję sztukę jeździecką piszę: MIAŁAŚ RACJĘ! Ja wciąż jeszcze się uczę i wciąż bardziej jestem na etapie rozpoczynania niż nauczenia się.
„Nadejszła wiekopomna chwiła...” - jak to mawiał Pawlak i dosiadłyśmy swoich rumaków. Mnie przeznaczony był cudowny Tango, Magdasek dosiada pięknego Bursztyna. Ja trzęsę się jak liść osiki, nie potrafię nawet wstać w strzemionach, a moja Przyjaciółka, jakby urodzona na koniu, kłusuje ciesząc się jazdą. Pierwszego dnia po pół godzinie końskich atrakcji ledwie udaje nam się doczołgać do łóżek i paść nieprzytomnym na dłuuuuuugo. Skąd miałyśmy wiedzieć o istnieniu pewnych mięśni?! Nigdy wcześniej nie dawały o sobie znać! Każdego dnia na tych samych koniach w tym samym corral’u za pomocą tego samego bata Andrzeja walczymy o naszą wymarzoną pasję. Także każdego dnia obolałe, ale i szczęśliwe, wracamy odreagować na nasze legowiska, by po czasie wrócić do życia.
Koniki oczywiście robiły z nami co chciały. :) Udowodniły to już na pierwszym kilkumetrowym spacerze - nie dawały się uruchomić na odległość dwóch metrów do koniowiązu. Ot, zgasły i na tym koniec. A już pełną klasę i władzę pokazały na maneżu, nasz pierwszy raz poza corral’em, ale byłyśmy z siebie dumne!!! Jednak za chwilę okazało się, że to one ustaliły kolejność w zastępie podgalopowując (wtedy myślałyśmy, że już potrafimy galopować, skoro utrzymałyśmy się tych kilku foule, jak bardzo się myliłyśmy...), podobnie ustalały kierunek, tempo, właściwie wszystko. Jednak była to tak fantastyczna przygoda, że postanowiłyśmy się nie poddawać i kontynuować naukę. I tak też się stało...
Z kierzbuńskich przeżyć szczególnie utrwaliły nam się chyba dwa. Przygoda na pastwisku, kiedy weszłyśmy na sporą przestrzeń, w oddali pasły się konie – cudowny widok! I nagle jeden z koni nas zauważył, my w pełnej niewiedzy i nieświadomości biegiem uciekłyśmy z pastwiska, bo a nóż zaatakują! :) Drugim nieziemskim przeżyciem było wypuszczanie wieczorem koni na pastwisko. Cudowne, rozgwieżdżone niebo i wybiegające z boksów konie (wtedy było ich ponad 60). Takie niebo tylko nad Niwką czasami można zobaczyć! :) Osobiście utrwalił mi się dość namacalnie zniecierpliwiony Sierżant, który kłapał zębiskami, bym wreszcie otworzyła boks, bo wszystkie konie dawno już pobiegły, a ja się guzdram! I tak to się zaczęło...

Kilka słów o radości

Czas na kilka słów o radości…
Bo niby jest, a często nie można jej odnaleźć. Zawieruszy się baba i później problemy na ujeżdżalni i nie tylko… ;)
Ostatnio wmawiano mi, że marudzę, krzyczę „nie”, targuję się… Ja? To niemożliwe! Postanowiłam poczynić samoobserwację i udowodnić światu, że ze mnie naprawdę radosny człowiek! W końcu nic piękniejszego nad chwile czesania grzywy, końskiego tulenia i masażu! I KONTROLOWANEGO GALOPU BEZ PRZESZKÓD! :)
Dobra, zaczynam lekcję i własnym uszom nie wierzę, z moich ust pada: „nie mogę!”, „nie potrafię!”, „nie umiem!”. Niby nie odmowa, ale, jakby nie patrzeć, marudzenie rozpoczynające się na „nie”…
Hmm… potrzeba głębszej refleksji i cudu uzdrowienia póki czas, wszak młodsza nie będę! ;)

Postrzeganie siebie może być jednak diametralnie inne od tego, jak świat nas odbiera…

Przypomniała mi się historia mojej koleżanki, ukochanej gaduły, która jak zaczyna opowieść, to wprowadzi cię w miliard nieistotnych detali, połączy to analogią do trzech innych sytuacji, wplącze jakieś porzekadło, odpuka, by nie zapeszyć i… Biedny słuchaczu, już na początku giniesz w opowieści, nie wiesz dokąd zmierzasz i tracisz nadzieję, że dożyjesz jej końca. Jednym słowem - autorka nieustannego słowotoku. Pewnego dnia właśnie ta osóbka w wyniku przemyśleń i głębokiej analizy wyrzekła: „…bo moja córka jest tak samo małomówna jak ja”. Wszyscy wstrzymali oddech, a potem z hukiem rozległ się śmiech. Koleżanka do dzisiaj nie rozumie, co nas rozbawiło…
Wolę znać prawdziwy obraz siebie, wiedzieć, że nabieram marudnych nawyków. Przynajmniej mogę spróbować podjąć walkę. :) No i przy każdym wymówionym do kogoś „nie marudź!” uśmiecham się pod nosem przypominając sobie, że to wcale nie takie łatwe.

Wracając do radości. To piękne uczucie, które nie tylko właściciela, ale również jego otoczenie wprawia w niesamowity nastrój. Ale jak to z pięknem bywa - albo ulotne (NIE DOTYCZY PŁCI PIĘKNEJ, która na stałe już w samej nazwie ma piękno wpisane!!!) albo choć jest, nie potrafisz go dostrzec.
Czy można wypracować radość? Pewnie nie, to łaska, ale można próbować uświadamiać sobie, że właśnie w tej chwili powinna być! W momencie kiedy ogrzewa mnie koński grzbiet, kiedy słyszę głośne prychanie, kiedy instruktor na mnie wrzeszczy: „znowu źle”, „co to miało być?!”, „możesz mi powiedzieć, dlaczego ciągniesz te wodze?!”, „już nie mam sił i nie wiem jak tłumaczyć!!!” - właśnie w tych momentach radość powinna być! Bo kocham konie i wreszcie mogę na nich jeździć! Bo skoro krzyczy, to chyba jeszcze ma nadzieję na wykrzesanie ze mnie jeźdźca (człowiek silnej wiary – pozazdrościć!). Bo nie jestem tam sama, bo znowu będzie wiosna i wraz z rumakiem ruszymy na podbój świata… wielkości maneżu, ale co tam!!! Bo mogę, bo chcę, bo widzę, bo czuję, wzruszam się, dotykam, oddycham! Czy to nie wystarczy? WYSTARCZY, ale zazwyczaj uświadamiamy to sobie, kiedy już coś z, jak nam się wydaje, podstawowych warunków życia tracimy.
Kto określił, co musimy mieć, co nam się należy? Czy w ogóle coś nam się należy? Czy nie WSZYSTKO jest darem?
I już prawie na koniec obraz.
Około godziny 7 pewnego styczniowego ranka człapałam w kierunku mojej pracy. Wydawałoby się, że szczęśliwa, wszyscy jako tako zdrowi, nikogo nie muszę odwiedzać w szpitalu, nie muszę wzywać karetki, nie czekam z lękiem na czyjąś operację ani wynik badań. Przede mną perspektywa jazdy końskiej wieczorem...
Naprzeciw mnie zobaczyłam staruszka, miał 80 albo nawet 90 lat. Jechał na starym rozklekotanym rowerze, wehikuł pewnie z lat 50-tych, z przodu ogromna stara lampa, która oświetlała mu drogę i… NAJRADOŚNIEJSZY UŚMIECH ŚWIATA! Zdawało się, że zupełnie mnie nie zauważa, widzi jedynie ciemną drogę i smużkę światła z lampy. Natomiast ja widziałam światło bijące od niego. Ten człowiek miał w oczach radość dziecka, potrafił odnaleźć szczęście jadąc z trudem na starym rozklekotanym rowerze. Zawstydziłam się.
Mogę tylko modlić się, by Bóg obdarzył mnie podobną radością.

Tego samego dnia przeczytałam wypowiedź Doroty Stalińskiej. Oto jej fragment:

„Nie mam czasu na dołki i od bardzo, bardzo dawna już nie byłam smutna. Na pewno od półtora roku. Wtedy otrzymałam najpiękniejszą nagrodę (…). Przeżyłam najgorszą chwilę swojego życia, której nie życzę żadnemu rodzicowi. Informację od dobijającego się do drzwi policjanta, że mój syn walczy o życie w szpitalu na drugim końcu Polski, bo miał wypadek samochodowy. Na szczęście wszyscy przeżyli. Od tamtego czasu nie mam prawa być smutna. Bluźniłabym, gdybym powiedziała, że mogę być smutna. Choć oczywiście czasem się złoszczę.” (Dziennik Zachodni, 9.12.2006)

Anioł Radości

Łapać przy każdej okazji! Niestety często jedynie przelotem...