czwartek, 6 grudnia 2007

Końskie początki

Pewnie każdy w dzieciństwie ujeżdżał kij od miotły, ale już chyba niewielu będąc w wieku nastolatki płakało, gdy właściciele odbierali pożyczonego konia na biegunach lub wyrzekło się rodziny, bo na pewno była winna, że ponad dwudziestoletni Siwek (w mojej rodzinie końskie imiona ograniczały się do dwóch: „Kary” bądź „Siwek”) postanowił ulżyć swej ciężkiej i pracowitej doli i przenieść się na niebiańskie pastwiska...
Cóż, początki bujne, szumne i epizodyczne, jednak te prawdziwe nastąpiły dość późno z bardzo prozaicznych powodów.
I wreszcie 19 września 2005 roku po raz pierwszy wraz z Przyjaciółką, kochanym Magdaskiem, dosiadamy rumaków! Ale zanim ich dosiadłyśmy, spędziłyśmy czas na śledzeniu stron z ofertami końskimi. Chciałyśmy połączyć naukę jazdy konnej z wypoczynkiem. Szukałyśmy ciekawego miejsca gdzieś w Polsce. Wybór padł na Kierzbuń na Mazurach.
Aniołowie musieli mocno wspierać naszą nieznajomość tematu popartą jedynie marzeniami, bo trafiłyśmy doskonale, a dopiero znacznie później zdałyśmy sobie sprawę w jak różnych i dziwnych miejscach mogłyśmy wylądować. Dzięki Ci, Boże, za Twoich Aniołów!
Już telefoniczna rezerwacja mnie zadziwiła, bo na moje słowa: „Chciałabym zarezerwować miejsca dla dwóch osób i nauczyć się jeździć konno”, usłyszałam mocno podirytowany głos: „Chyba rozpocząć naukę!” Hmm... Co za baba! – pomyślałam. Rozpocząć? Przez tydzień?! A co, ja jakaś niedorozwinięta jestem, czy co?!?!?! Na szczęście pokornie wstrzymałam się wtedy od komentarza... Lucy, po dwóch latach regularnej nauki z czystym sercem i wciąż nieustającą nadzieją, że kiedyś opanuję sztukę jeździecką piszę: MIAŁAŚ RACJĘ! Ja wciąż jeszcze się uczę i wciąż bardziej jestem na etapie rozpoczynania niż nauczenia się.
„Nadejszła wiekopomna chwiła...” - jak to mawiał Pawlak i dosiadłyśmy swoich rumaków. Mnie przeznaczony był cudowny Tango, Magdasek dosiada pięknego Bursztyna. Ja trzęsę się jak liść osiki, nie potrafię nawet wstać w strzemionach, a moja Przyjaciółka, jakby urodzona na koniu, kłusuje ciesząc się jazdą. Pierwszego dnia po pół godzinie końskich atrakcji ledwie udaje nam się doczołgać do łóżek i paść nieprzytomnym na dłuuuuuugo. Skąd miałyśmy wiedzieć o istnieniu pewnych mięśni?! Nigdy wcześniej nie dawały o sobie znać! Każdego dnia na tych samych koniach w tym samym corral’u za pomocą tego samego bata Andrzeja walczymy o naszą wymarzoną pasję. Także każdego dnia obolałe, ale i szczęśliwe, wracamy odreagować na nasze legowiska, by po czasie wrócić do życia.
Koniki oczywiście robiły z nami co chciały. :) Udowodniły to już na pierwszym kilkumetrowym spacerze - nie dawały się uruchomić na odległość dwóch metrów do koniowiązu. Ot, zgasły i na tym koniec. A już pełną klasę i władzę pokazały na maneżu, nasz pierwszy raz poza corral’em, ale byłyśmy z siebie dumne!!! Jednak za chwilę okazało się, że to one ustaliły kolejność w zastępie podgalopowując (wtedy myślałyśmy, że już potrafimy galopować, skoro utrzymałyśmy się tych kilku foule, jak bardzo się myliłyśmy...), podobnie ustalały kierunek, tempo, właściwie wszystko. Jednak była to tak fantastyczna przygoda, że postanowiłyśmy się nie poddawać i kontynuować naukę. I tak też się stało...
Z kierzbuńskich przeżyć szczególnie utrwaliły nam się chyba dwa. Przygoda na pastwisku, kiedy weszłyśmy na sporą przestrzeń, w oddali pasły się konie – cudowny widok! I nagle jeden z koni nas zauważył, my w pełnej niewiedzy i nieświadomości biegiem uciekłyśmy z pastwiska, bo a nóż zaatakują! :) Drugim nieziemskim przeżyciem było wypuszczanie wieczorem koni na pastwisko. Cudowne, rozgwieżdżone niebo i wybiegające z boksów konie (wtedy było ich ponad 60). Takie niebo tylko nad Niwką czasami można zobaczyć! :) Osobiście utrwalił mi się dość namacalnie zniecierpliwiony Sierżant, który kłapał zębiskami, bym wreszcie otworzyła boks, bo wszystkie konie dawno już pobiegły, a ja się guzdram! I tak to się zaczęło...

Brak komentarzy: